niedziela, 24 marca 2013

Cierpię na samoblokowanie sobie weny... To tak jak powstrzymywać ulotnienie się bąka... trudno... Pomysły może i są, coś do powiedzenia może i by się miało, ale jakoś ta... hm... wiosna nie nastraja mnie twórczo. Pozostaje mi póki co, przewalanie pomysłów z jednej półki w głowie na drugą. Oby się nie zapodziały w tym syfie, może je niebawem odkurzę... Mam nadzieję, że u Ciebie lepiej, drogi czytelniku :)


środa, 20 marca 2013

Po ostatniej sobocie znów naszły mnie refleksje dotyczące w rezultacie mnie samej. Była to sobota jedna z tych, w które w jednym z klubów w moim rodzinnym mieście właściciele zatrudniają panie odziane w pierze i brokat, by rozkręcały imprezę. A właściwie by ślina panów stojących dookoła ciekła równo. Panie niezbyt profesjonalne, gdyż po dwóch godzinach prezentowały już nieodziane stopy. Poruszały się również w wielkim znudzeniu, ale może ja się nie znam. Jak zwykle wypiliśmy jakieś trunki, pogadaliśmy i stwierdziliśmy, że uderzamy na parkiet. Z wiadomych przyczyn w klubie w zasadzie byłam jedyną kobietą, która przyszła tam z własnej woli. Nieco później pojawiła się jeszcze jedna, ale często widywałam ją usytuowaną w pozycji horyzontalnej na środku parkietu. Odkryłam, że w takim układzie sił, jako jedyna kobieta na parkiecie, równie dobrze mogłabym mieć dwie głowy i trzy nogi, a zapewne i tak byłoby wokół mnie małe zamieszanie. Alkohol zapewne sprawił, że moje ego poczuło się przyjemnie połechtane, ale to uczucie szybko prysło. Wraz z kolejny wlanym w siebie piwem zauważyłam, że to istny jarmark bydła. Profesjonalne panie profesjonalnie gną się tuż nad nalewakiem na barze, a panowie prześcigają się w stawianiu im drinków. Na parkiecie zaś jeden pustogłowy z drugim ciągle prosili mnie do tańca. Zastanowiło mnie,  że nie potrafiłam im odmówić, choć wcale nie miałam ochoty z nimi tańczyć. Mój poziom asertywności woła o pomstę do nieba... Poprosiłam moich kolegów, żeby ratowali mnie z sytuacji, kiedy to jakiś pajac, który dopiero co pochwalił mi się do ucha, że od pięciu lat ma żonę, wyciągnie do mnie rękę. I tak pan Ł. szybko starał się go wyprzedzić i porwać mnie na parkiet, natomiast pan M. siał plotkę jakobym była jego kobietą. Kochane chłopaki :) Powiesz, czytelniku, że normalna imprezka, fakt. Przecież wiedziałam nie od wczoraj, że faceci zachowują się jak kretyni, żeby zaimponować jakiejś lasce, a jednak nie mogłam wyjść z zadziwienia jak się nie poddają w zdobyciu celu, jak starają się zabłysnąć intelektem używając trudnych słów, których znaczenia zapewne nie znają i używają ich zupełnie odwrotnie z przeznaczeniem, jak gryzą się w język gdy jakaś kurwa wyskoczy im z ust, że niby nigdy nie używają rynsztokowego języka przygłupich i wiecznie wkurwionych. Cała parada atrakcji, bo gdy zastanawiałam się już gdzie ci szarmanccy faceci się podziali, proszę bardzo, są i to pod jednym dachem razem ze mną. Oczywiście dżentelmen wychodzi z nich o jakiejś czwartej nad ranem, po zbyt wielu wódkach z red bullem, ale liczy się fakt, że faceci wkładają dużo wysiłku w to, żeby jakaś dupeczka w ogóle chciała na nich spojrzeć. Kobiety się stroją kilka godzin, a faceci na kilka godzin zapewniają sobie atak schizofrenii i lobotomię. Efekt - są nie do poznania! Zastanawiam się dlaczego kobiety są tak oburzone, że facet jest miły i grzeczny, gdy ją podrywa, a później nie oddzwania/nie odpisuje/nie pozwala zostać na śniadanie/w najgorszym przypadku kładzie kasę na nocnym stoliku. Tak, oni udają, ale przecież to oczywista oczywistość, jak mawiał klasyk. My też udajemy i faceci mogą mieć pretensje o to, że wczoraj wyglądałyśmy jak boginie, dziś natomiast po podłodze walają się sztuczne włosy, oczy mamy rozmazane jak miś panda, kuśtykamy, bo złamał nam się obcas i wracamy skonane wyglądając jak po nocnej zmianie w wiadomym przybytku. Oburzenie jest tu przejawem lekkiej hipokryzji... cóż z takim podejściem do facetów na starość chyba przyjdzie mi prowadzać kury na szczanie...

poniedziałek, 4 marca 2013

Minął już kolejny tydzień od czasu moich 26 urodzin. Był to kolejny pretekst do tego, by przewartościować swoje życie i się zdołować. Moje kalkulacje na temat moich osobistych osiągów są, delikatnie mówiąc, lekko depresyjne. Porażki zostawiły sukcesy daleko w tyle. Choć pewnie jestem mocno subiektywna i to, co dla mnie jest porażką, dla kogoś innego uszłoby w głupim tłumie (w każdym razie próbuję ratować się tą myślą). Oczywiście, z okazji tego, że Ziemia kolejny raz obiegła słońce, złożyłam sobie kilka kolejnych postanowień. To kolejny dobry sposób na to, by popaść w przygnębienie. Noworoczne postanowienia leżą odłogiem, urodzinowe muszą jeszcze nabrać mocy prawnej, zanim wcielę je w życie na cały tydzień... -.- Jedno z nich brzmi: bądź miła dla ludzi. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że od gryzienia się w język, by nie zarzygać wszystkiego zgryźliwym sarkazmem, już powoli się wykrwawiam. Kto by pomyślał, że na nagrobku napiszą mi, Asia... zachłyśnięta własną żółcią... Faktycznie jestem ostatnio troszkę nieprzyjemna według niektórych ludzi, według własnej miary mniemam, że jestem po prostu skrajnie bezlitosna dla ludzkiej głupoty i ignorancji. Serio, coraz więcej osób uświadamia mnie, mówiąc do mnie, że potrafię spać z otwartymi oczami. Ale cóż, postanowiłam, że wolę być pogryziona niż totalnie niedostępna. Ludzie hejtujący są odpychający z racji tego, że nie da się ich przegadać, zawsze mają rację, sarkazm przecieka im nawet kanalikami łzowymi i zgaszą cię, czytelniku, nie patrząc na to, czy ktoś to obserwuje czy nie. To świetny kompan do publicznego upokorzenia. Uznałam, że trzeba budować pozytywny wizerunek, ponoć kiedy sami jesteśmy pozytywni, przytrafiają nam się pozytywne rzeczy i trafiamy na pozytywnych ludzi. Nie mówię o atmosferze absolutnej szczęśliwości, bo to zakrawa o jakąś psychozę, ale czasami trzeba stłamsić jakiś komentarz w gardle. I tu pojawia się dylemat, który mną targa, a mianowicie czy wówczas pozostajemy sobą, czy nie udajemy, czy wymuszona uprzejmość idąca w parze z pożarem myśli w głowie to jakieś skrajne zakłamanie. To mnie zawsze powstrzymuje przed powstrzymywaniem się. Czasami sobie myślę, że albo ludzie powinni brać mnie taką, jaka jestem, ze wszystkimi moimi wariactwami albo nie warto się dla nich starać być kimś innym, skoro właśnie tego ode mnie oczekują. Z drugiej strony czasami taka szczerość wychodzi mi bokiem. Prawda wcale nie wyzwala, sprawia tylko, że odsłaniamy się maksymalnie na atak. To brak kamuflażu, który czasem mnie przeraża, a niekiedy nawet gubi. Powiedzmy sobie szczerze, że taki charakter nigdy nie uczyni ze mnie najpopularniejszej królowej balu. Pytanie tylko czy tego właśnie chcemy, kamuflując czasem to, co chcielibyśmy wykrzyczeć komuś prosto w ryj. Lepiej męczyć się z samym sobą i toczyć z sobą nieustanną walkę w zamian za sympatię całego otoczenia czy raczej żyć w zgodzie z własnym, pojebanym ja ryzykując to, że nasza lista kontaktów w telefonie może się mocno uszczuplić? Jak sądzisz, czytelniku?

czwartek, 14 lutego 2013

Walentynki... cóż, już sobie wyobrażam, jak dobrze zabawię się w łóżku ze słoikiem Nutelli (btw. muszę zrobić zapas komedii romantycznych na kompie). Mój misterny plan poszedł w pizdu, bo przeca jestem na cholernej diecie, god, damn it! Choć nigdy specjalnie nie celebrowałam tego pseudoświęta, w tym roku na samą myśl o nim ogarnia mnie jakieś dziwne przygnębienie. Bynajmniej, nie z tytułu tego, że aktualnie nie mam faceta, bo odkryłam wreszcie po dwóch latach, od mojego osobistego końca świata, że powinnam jakiś czas pobyć sama ze sobą i słuchać siebie w tych sprawach. Wcześniej ze strachu przed brakiem faceta, jakiegokolwiek faceta, rzucałam się w dziwne relacje... Działało to na zasadzie zaprzeczenia czy też wyparcia faktu, że straciłam kogoś ważnego. Chciałam pokazać ludziom, że ze mną wszystko w porządku, że jestem normalna. Prawdę powiedziawszy nic nie było w porządku. Teraz dopiero jest, kiedy jestem sama. Skąd się zatem bierze to uczucie przygnębienia? Po części pewnie z tęsknoty, nie za jakimś facetem, za konkretnym facetem, który też nie celebrował tego dnia w specjalny sposób, ale zwykle tak czy srak przynosił mi jakiegoś chwasta. Po części też z żalu do ludzi, którzy tkwią w związkach i traktują osoby takie jak ja delikatnie po macoszemu. Uważają, że czegoś nam brakuje, że kobiety mojego pokroju są w jakimś sensie niekompletne. Takie biedne, samotnice... nie mają się do kogo przytulić, z kim porozmawiać, z kim zjeść cholernej Nutelli w łóżku... To strasznie dziwne i nieco krzywdzące wyobrażenie. Nie będę ukrywać, że czasami chciałabym kolejny raz wpaść na "tego jedynego", ale my single prowadzimy normalne życie towarzyskie, poznajemy ciekawych rozmówców, mamy przyjaciół, którzy od czasu do czasu nas przytulą i wbrew obiegowej opinii wychodzimy na światło słoneczne tudzież nie popijamy ludzkiej wątróbki kieliszeczkiem wybornej krwi dziewicy. Czuję się wartościową osobą, nie głupią, nie szpetną, a jednak to brak faceta, nie brak mózgu, jest największym powodem do współczucia. To wszystko pewnie dzieje się z jednego, prozaicznego powodu. Jestem przebranym towarem. Kobiety w moim wieku są same, bo prawdopodobnie nikt ich nie chciał, mają coś z banią, są lesbijkami albo mają dwie głowy. Zdaje się, że tak właśnie sądzą faceci, poza tym wolni i fajni faceci w moim wieku też już są pozajmowani. Gdybym była facetem pewnie tak bym pomyślała o samotnej kobiecie w wieku 26 lat. Coś na kształt, że pewnie ma niezłe problemy emocjonalne... cóż, łatwo snuć domysły na podstawie stereotypów, przecież normalnie powinnam mieć męża, z którym wpadłam w wieku 19 lat i teraz wychowywać trojaczki... siedzieć w domu i pichcić pomidorową co drugi dzień, tudzież wpisywać na fejsa same sweet posty o tym, jak to nasza miłość nie zna granic...
Walentynki... z każdej witryny atakują mnie serca przebite strzałą... poproszę naładowany rewolwer...

czwartek, 24 stycznia 2013

Z braku weny ostatnio pierdolę same komunały jak 13 - latka zakochana w jakimś totalnym gnojku. Niestety kompulsywna chęć pisania sprawia, że powstają takie gnioty, jak ostatni wpis. Aż się zastanawiam, czy ktokolwiek poświęcił swoje cenne minuty, by pobrodzić  w tej intelektualnej papce. Twórcza niemoc dopadła mnie chyba na wszystkich możliwych poziomach. Do fotografii zniechęca mnie stawiający opory komputer, który mocno buntuje się przed zainstalowaniem potrzebnych mi programów. Jak na złość pomysły na nowe serie, nowe fotografie kłębią mi się w głowie jak jakiś wir. Jeśli chodzi o pisanie, jestem wyżęta z pomysłów, jak doszczętnie wyciśnięta ścierka. Tylko tak smętnie uczepiwszy się chodnika stopami przyglądam się światu. I znów, myśli kotłują się szybko, ale gdy siadam do komputera zaczynają grać ze mną w berka. Wydaje mi się, że mam coś do powiedzenia, ale nie potrafię ubrać myśli w przystępne ci, czytelniku, słowa. Wygląda na to, że moje myśli wybrały chwilowy, miejmy nadzieję, striptiz. I tu rodzi się pytanie, czy z braku weny może powstać coś imitującego jej nagłe pojawienie się? Zapytasz czytelniku, po co piszę, skoro skarżę się na hulający wicher w zwojach mózgowych...? Istnieje możliwość upublicznienia kolejnego paskuda.

Okazuje się, że faktycznie, z braku weny można coś stworzyć. Pierwsze zdanie tego wpisu, napisałam jakiś tydzień temu i jak przystało na osobę, której brakuje inspiracji, odłożyłam dalsze pisanie na bliżej nieokreślone "później". W tym czasie, cierpiąc, że na polu fotograficznym również zaliczam pseudoartystyczną niemoc, sięgnęłam po aparat i pstryknęłam od niechcenia kilka fotek własnej facjacie. Wyszły, o dziwo... dobrze :) Jak widać, brak weny sam w sobie może zainspirować. Prawdziwie dziwne zjawisko.

Jeszcze dziwniejsze jest to, że ZNÓW JESTEM CHORA! No do chujka punka, mój organizm produkuje tyle gili/gilów (wybierz, czytelniku, poprawną formę za mnie, jeśli łaska), że czuję się autentycznie najedzona. Może tak objawia się niemoc twórcza? Z braku weny mózg mi się rozpuścił i teraz jego resztki spływają nosem. Chusteczkami zdarłam już sobie 12 warstw naskórka i naturalnie usztywniłam rękawiczki (if u know what I mean... :P). Serio, mam już dość, w nowym roku byłam zdrowa jakiś tydzień, what the fuck is goin' on??? Teraz jestem kwintesencją kobiety - gluta. Seksapilu we mnie tyle, co w przydrożnym hydrancie obsikanym przez psy. Dobrze, że są przyjaciele ciągnący moje, rozbite o kant dupy, ego do góry. Ciekawe, że musimy przeglądać się w cudzych oczach, żeby czasem dostrzec, że faktycznie tu i ówdzie coś nam się w nas samych podoba. Ciekawe jak radzą sobie ludzie bez przyjaciół...? Mają dwa wyjścia: albo stają się zapatrzonymi w siebie egocentrykami, których oczywiście wszyscy nienawidzą, ale im to lata koło dupy albo wpadają w totalną deprechę i w gorszym momencie strzelają sobie samobója. Obie opcje są jak dla mnie przerażające, zatem wielkie dzięki, przyjaciele, że jesteście :P

Dużo słów wyskrobałam jak na brak weny... Kończę, bo zaczynam zaprzeczać sama sobie :)

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Mogę się założyć, że każdy z was, drodzy czytelnicy, miał okazje paść ofiarą obgadywania. Trzeba niestety z ręką na sercu przyznać, że każdy z nas obgaduje kogoś, bo ten głupio się zachował, bo mu zazdrościmy, bo go jakoś organicznie nie trawimy, bo ubrał się w tak dziwne szmaty, że pomyślałeś, że przesadziłeś z Acodinem (:P). Powody są różne i w zasadzie nie ważne. Ludzie obgadują się nawzajem i już. Dlaczego więc tego nie lubimy skoro sami to robimy? Bo ktoś mógłby przeinaczyć fakty, oczernić nas i wyolbrzymić rzeczy, które rzekomo zrobiliśmy. Osoba szerząca plotki nigdy chyba nie zastanawia się nad tym, dlaczego zachowaliśmy się w ten czy inny sposób. Przykład: osoba X opowiada niestworzone rzeczy o osobie Y. Mówi, że zachowała się jak idiotka, właściwie to jest porąbaną wariatką i ewidentnie ma coś z banią, co więcej, psychopatycznie kochała się w osobie X, pewnie była bliska kradzieży jego szczoteczki do zębów, by odprawić woodoo. Kto jest zły? osoba X czy osoba Y? No właśnie. W tym układzie wydaje się, że osoba X padła ofiarą psychopatki. Ten krystalicznie fajowski chłopak nie miał pojęcia, że osoba Y jest taka i przy bliższym poznaniu, jak twierdził, bardzo się nią rozczarował. Nikomu nie przyjdzie do głowy myśl, że osoba X jest chujem i zachowanie osoby Y było jedynie reakcją na chujowe podejście osoby X do czegokolwiek. Osoba X nigdy się do tego nie przyzna i będzie ucinała wszelkie, dążące ku temu, rozmówki. Zachowujemy się w określony sposób w reakcji na to jak jesteśmy postrzegani i tak, ilu ludzi, tyle zachowań. Jeśli ktoś traktuje nas jak ścierki nie może oczekiwać, że będziemy kompletnie wdzięczni za to i totalnie zrównoważeni w poczynaniach. Zatem ryzykujemy to, że później będziemy obgadywani i za plecami pseudoprzyjaciół staniemy się psycholami, wariatkami, emocjonalnymi niedorostkami, mentalnymi 12 - latkami, dziwkami, zidiociałymi pajacami, którzy skrycie marzą o wycięciu sobie kilku żeber w celu nieustającego samozadowolenia. Etykiety przylegają do nas bardzo ściśle i trudno się ich pozbyć. Bywa, że około 10% tych ludzi pokusi się o rozmowę z tobą, by wysłuchać twojej wersji wydarzeń, ale to raczej margines. Czy zatem jedyną szansą na normalne funkcjonowanie w towarzystwie jest pokochanie swoich etykietek? Bo nie ukrywajmy, nie da się ich ignorować i każdy, kto szumnie opowiada jak to wielce ma w dupie opinię innych ludzi o sobie samym, zwyczajnie kłamie. Moją bronią jest sarkazm, ale to często broń obosieczna i bywa, że obrywa mi się za to, że powiedziałam kilka słów za dużo do kogoś wyjątkowo wrażliwego, który wziął moje słowa bardzo personalnie. I znów, czy powinnam wówczas przeprosić i zelżyć nieco ton czy zasugerować, że delikatność psychiczna ów człowieka to nie moja brocha? Ja pewnie wybrałabym opcję numer dwa. Ludzie obgadywali i będą obgadywać, życzyłabym sobie jednak, żeby, skoro już muszą to robić, niech mówią prawdę, choćby była bardzo wstydliwa. Powiesz czytelniku, że to czcza gadanina, banał, takie tam pieprzenie, mogę sobie do woli słać próżne prośby w przestrzeń wypełnioną komunałami tego typu. Równie dobrze mogę jeszcze prosić o pokój na ziemi i nakarmienie głodujących dzieci w Afryce. To przestrzeń bez echa, bez odzewu. Przestrzeń, w której nie ma nikogo kogo mogłoby obchodzić to, że jest ci źle, bo jakaś głupia suka wytarła sobie gębę twoim imieniem. Owszem, to przykre, smutne, żenujące, ale nieuniknione, więc albo zabunkrujmy się w domu i nie narażajmy się na opinię ludzi albo pogódźmy się z tym, że nawet, jeśli będziemy zachowywać się jak młode, obyte pensjonareczki i tak dostaniemy w łeb jakimś wyzwiskiem wziętym z dupy tylko po to, bo ktoś mógł sobie połechtać własne ego.

piątek, 4 stycznia 2013

Minęły święta i minął nowy rok... Na tym mogłabym skończyć pisaninę na dzisiaj, bowiem nic porywającego się w tym czasie nie wydarzyło. Święta w Szkocji zaowocowały Nowym Rokiem w łóżku z gorączką, więc chyba ten związek mi nie bardzo służy. Szkocka mentalność okazała się dość zaskakująca dla zacofanej Polki z małego pipidówa. Ludzie tutaj nie zwykli przejmować się własnym wyglądem i tak w centrum wielkiego miasta można spotkać kobietę z wałkami na głowie tudzież ludzi robiących zakupy w marketach, sprawiających wrażenie oderwanych od kanapy albo od kibla, to jest w pidżamach i laćkach o.o Poza tym pogoda przez cały mój pobyt była koszmarna, co ograniczyło moją chęć zwiedzania czegokolwiek poza maminą lodówką. Jedyną rzeczą, jaka mi się podobała to chyba zamiana miejsc kultu tego czy innego boga w przybytki, gdzie serwuje się trunki wszelakie niemal prosto z ołtarza, to znaczy niegdysiejszego ołtarza, który ewoluował w bar. Ze szkockich atrakcji miałam okazję, zmoknąć, wspinać się po niemal pionowych chodnikach, krążyć po labiryntach przejść dla pieszych, wypełnić polski pęcherz szkockim trunkiem i oddać go pod szkocki krzak, zmarznąć jak pies... hm... parada rozmaitości... No dobra, mam wisielczy nastrój, bo od kaszlu narządy ledwo mi się już trzymają wewnątrz, zaraz wypluję jakąś trzustkę czy śledzionę. Cudownie było zobaczyć mamuchę i dać się jej karmić i poić przez okrągły tydzień co, jak łatwo się domyślić, zaowocowało pamiątką w postaci dwóch dodatkowych kilogramów. I tu pojawia się jedyny plus chorowania (gdy mieszkasz z matulą, plusów jest więcej...), mianowicie brak apetytu, dzięki któremu poświąteczna nadwyżka szybko została spuszczona w kiblu. Jak mieszkasz z mamą, chorowanie (no chyba że umierasz) to czysta przyjemność, bo mamusia skacze nad tobą dzień i noc, a i Ty możesz się trochę bardziej nad sobą poużalać i tak z gorączki robisz malarię, a z kaszlu gruźlicę.
Jeśli chodzi o Sylwestra to szczerze powiedziawszy nie mam w tej materii nic do powiedzenia, nie było balu, cekinów, szpilek, cudzych pawi na mojej kiecce, nie było impry, na jakich piętnastki stają się kobietami... zużytych kondomów w kiblu i bitwy na żarcie... Można powiedzieć, że nuda, prawda, czytelniku? Szczerze nawet nie miałam ciśnienia na jakąś mega pompę tego roku, tym bardziej, że już w sylwestrowy poranek obudziła mnie gorączka i dogorywające gardło. Pomyślałam jedynie: SHIT! nie powyję już w tym roku do gitary...
Zrobiliście już bilans roku 2012? Ja postanowiłam, że nie będę tego robić, bo są rzeczy, które z lubością i zadowoleniem wyparłam ze świadomości i niezbyt mądrym byłoby je teraz przywoływać. Nieroztropnym, w moim przypadku, byłoby też sporządzanie listy noworocznych postanowień. Takowej nie ma, choć w głowie zatliło mi się kilka myśli, niech pozostaną jednak prywatne. Z tradycyjnych zagadnień pojawiło się oczywiście zrzucenie bęca, fajnie byłoby też gdyby udało mi się urosnąć i zmienić w Natalię Vodianovą, tudzież nie być taką podłą suczą rzygającą sarkazmem wszem i wokoło... Oby nam się!