piątek, 4 stycznia 2013

Minęły święta i minął nowy rok... Na tym mogłabym skończyć pisaninę na dzisiaj, bowiem nic porywającego się w tym czasie nie wydarzyło. Święta w Szkocji zaowocowały Nowym Rokiem w łóżku z gorączką, więc chyba ten związek mi nie bardzo służy. Szkocka mentalność okazała się dość zaskakująca dla zacofanej Polki z małego pipidówa. Ludzie tutaj nie zwykli przejmować się własnym wyglądem i tak w centrum wielkiego miasta można spotkać kobietę z wałkami na głowie tudzież ludzi robiących zakupy w marketach, sprawiających wrażenie oderwanych od kanapy albo od kibla, to jest w pidżamach i laćkach o.o Poza tym pogoda przez cały mój pobyt była koszmarna, co ograniczyło moją chęć zwiedzania czegokolwiek poza maminą lodówką. Jedyną rzeczą, jaka mi się podobała to chyba zamiana miejsc kultu tego czy innego boga w przybytki, gdzie serwuje się trunki wszelakie niemal prosto z ołtarza, to znaczy niegdysiejszego ołtarza, który ewoluował w bar. Ze szkockich atrakcji miałam okazję, zmoknąć, wspinać się po niemal pionowych chodnikach, krążyć po labiryntach przejść dla pieszych, wypełnić polski pęcherz szkockim trunkiem i oddać go pod szkocki krzak, zmarznąć jak pies... hm... parada rozmaitości... No dobra, mam wisielczy nastrój, bo od kaszlu narządy ledwo mi się już trzymają wewnątrz, zaraz wypluję jakąś trzustkę czy śledzionę. Cudownie było zobaczyć mamuchę i dać się jej karmić i poić przez okrągły tydzień co, jak łatwo się domyślić, zaowocowało pamiątką w postaci dwóch dodatkowych kilogramów. I tu pojawia się jedyny plus chorowania (gdy mieszkasz z matulą, plusów jest więcej...), mianowicie brak apetytu, dzięki któremu poświąteczna nadwyżka szybko została spuszczona w kiblu. Jak mieszkasz z mamą, chorowanie (no chyba że umierasz) to czysta przyjemność, bo mamusia skacze nad tobą dzień i noc, a i Ty możesz się trochę bardziej nad sobą poużalać i tak z gorączki robisz malarię, a z kaszlu gruźlicę.
Jeśli chodzi o Sylwestra to szczerze powiedziawszy nie mam w tej materii nic do powiedzenia, nie było balu, cekinów, szpilek, cudzych pawi na mojej kiecce, nie było impry, na jakich piętnastki stają się kobietami... zużytych kondomów w kiblu i bitwy na żarcie... Można powiedzieć, że nuda, prawda, czytelniku? Szczerze nawet nie miałam ciśnienia na jakąś mega pompę tego roku, tym bardziej, że już w sylwestrowy poranek obudziła mnie gorączka i dogorywające gardło. Pomyślałam jedynie: SHIT! nie powyję już w tym roku do gitary...
Zrobiliście już bilans roku 2012? Ja postanowiłam, że nie będę tego robić, bo są rzeczy, które z lubością i zadowoleniem wyparłam ze świadomości i niezbyt mądrym byłoby je teraz przywoływać. Nieroztropnym, w moim przypadku, byłoby też sporządzanie listy noworocznych postanowień. Takowej nie ma, choć w głowie zatliło mi się kilka myśli, niech pozostaną jednak prywatne. Z tradycyjnych zagadnień pojawiło się oczywiście zrzucenie bęca, fajnie byłoby też gdyby udało mi się urosnąć i zmienić w Natalię Vodianovą, tudzież nie być taką podłą suczą rzygającą sarkazmem wszem i wokoło... Oby nam się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz