wtorek, 4 grudnia 2012



Jakby mój umysł nie wierzył w to, co widzę... To chyba przełom. Ostatnia łódzka imprezka bardzo dobitnie uświadomiła mi jak daleko w tyle pozostawiłam pewne rzeczy, odruchy i przyzwyczajenia. Owszem, lubię zaimprezować, ale wreszcie dotarło do mnie to nieziemskie uczucie końca mojej bezlitosnej depresji. Wreszcie zdałam sobie sprawę, że autodestrukcja już nie jest mi potrzebna.
Byłam w Łodzi przy okazji jednego z wernisaży, z fajnymi ludźmi dysponującymi fajnym alkoholem, tryskającymi fajnym poczuciem humoru i z zamiarem najebania się w totalny szpadel. Szczerze powiedziawszy przez większość tego czasu, oczywiście dopóki procenty nie wykonały swojej roboty na moich szarych komórkach, marzyłam o powrocie do "Slasha", ciepłego koca i dobrej, gorącej herbaty. Oczywiście powody mojego wcześniejszego prowadzenia się były skomplikowane i trudne, aczkolwiek nigdy nie chciałam się nimi usprawiedliwiać. Mimo tego, że bawiłam się dobrze, były momenty kiedy dochodziło do mnie na jak innym etapie jestem. Jak bardzo teraz już różnię się od zeszłorocznej siebie. Cieszy mnie ta zmiana, choć pewnie stwierdzisz, czytelniku, że to oczywiste oznaki stretryczenia albo kryzys wieku średniego. Whatever  :)
Nie będę udawała, że nie nastawiałam się na fajną bibkę, ale byłam przez pewien czas więźniem we własnej głowie, jakiś wewnętrzny, chytry głosik cały czas mówił mi: dziewczyno, co ty tu robisz, czy to szczyt twoich imprezowych możliwości? I nie chodziło tu o ilość wypitego alkoholu, a raczej o finezję jego spożywania.  Z lekkim niepokojem i rozrzewnieniem słuchałam też towarzysza niemal w moim wieku, który jest przekonany jakoby głównym celem życia, czy to studenckiego, czy to jakiegokolwiek innego, było schlanie się i olewanie wszystkiego i wszystkich, bo przeca jesteśmy studentami, artystami, głupimi chujkami z ograniczoną wyobraźnią… wybierz czytelniku, odpowiednią opcję dla siebie.
Czasami mam wrażenie, że ja ewoluowałam, a całe otoczenie pozostało w tym samym miejscu, bądź też jeszcze bardziej pogłębiło swoje egzystencjalne dołki.  Wszystko się zmienia, ja się zmieniłam, ale dopiero teraz zobaczyłam jak bardzo. Teraz dociera do mnie, że tak naprawdę wcale nie mam ochoty na niektóre rzeczy. Niestety moją wadą do tej pory była przemożna chęć zadowalania innych ludzi, nawet za cenę własnego, pognębionego ja. Teraz nauczyłam się chyba zdrowego egoizmu, nie mogę pojąć dlaczego tak późno. Dopiero teraz nauczyłam się tego cudownego, magicznego słowa: SPIERDALAJ. Uwielbiam je, ale staram się nie nadużywać  :) Kiedyś nie potrafiłam nawet pozostawić pojedynczego esemesa bez odpowiedzi w obawie, że kogoś urażę swoim milczeniem, what a bullshit!
Zastanawiasz się czasem, czytelniku, na czym polega bycie wiernym samemu sobie? Dla mnie na tą chwilę jest to chyba umiejętność godzenia się z konsekwencjami, jakie niosą moje osądy. Wypowiadam się niezależnie od tego, czy moja opinia komuś się nie spodoba, nie bojąc się, że kogoś urażę. Przecież mądry człowiek wejdzie ze mną w ciekawą polemikę zamiast się obrażać, z niemądrym nie warto prowadzić dalszej pseudorozmowy, a z obrażonym przynajmniej wiemy, że tracimy czas i na przyszłość będziemy trzymać się z daleka. Cudowna, naturalna selekcja  :)
Dziś tak bardziej poważnie, aż sama się zdziwiłam tymi spostrzeżeniami, ale może to wina tego, że w moim domu zrobiło się biblijnie. Najpierw szalała zaraza zwana grypą, teraz nastąpił czas drugiej plagi, a mianowicie rój muszek owocówek pożera mnie żywcem. Wszechświat daje mi do zrozumienia, że nie uczę się na błędach, zatem czy mam spodziewać się kolejnej plagi? Oby nie.
p.s. jakieś sposoby na pozbycie się z domu tego dziadostwa???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz